Ada Franek: Speedway calling (felieton)
Grupę The Clash wzywał Londyn, mnie wezwał żużel. Tak w skrócie mogłabym nazwać początki mojej z nim przygody. W tym roku, dokładnie 31 sierpnia, minie osiemnaście lat od tego „wezwania”. Marek Cieślak napisał swoje „Pół wieku na czarno”, mi do tego stażu jeszcze nieco brakuje, ale… kto wie, jak to będzie dalej?
Moją przygodę ze sportem żużlowym mogę podzielić na dwa etapy: nieświadomy i świadomy. Nieświadomy zaczęłam jeszcze… jako niemowlę. Mieszkaliśmy wówczas w okolicach stadionu żużlowego i podobno to tam spało mi się najlepiej. Czy to była zapowiedź tego, co nastąpi?
Na ten „świadomy” debiut w kibicowskiej roli przyszło mi trochę poczekać. U wielu bywa tak, że na stadion zabierają ich ojcowie, dziadkowie itp. U mnie… to ja zabrałam ojca. Po prostu któregoś dnia latem 2003, usłyszawszy odgłosy treningu, powiedziałam: „Chcę tam iść i zobaczyć, jak to jest!”. Klamka zapadła i w ostatni dzień wakacji 2003 przekroczyłam bramy „W25”. Słyszałam opinie mówiące o tym, że jeśli już się to zrobi, wpada się jak śliwka w kompot, i to prawda. Od tej pory zostałam stałym gościem tego obiektu i nie mogłam przypuszczać, że odmieni to moje życie. Z żadnym sportem, a interesowałam się w życiu już kilkoma, nie czułam takiej więzi, jak z żużlem. Zawodnicy żadnej innej dyscypliny nie są mi tak bliscy. Nie mogłam też przypuszczać, że żużel zdeterminuje moje zawodowe marzenia, które właśnie się spełniają.
Tych osiemnaście lat to był prawdziwy diabelski młyn emocji. Te piękne i niezapomniane momenty, te miejsca, do których nie pojechałabym, gdyby nie żużel (tak, zdarzyło mi się pojechać gdzieś tylko z powodu meczu), ci wszyscy ciekawi ludzie, których mogłam poznać: zawodnicy, działacze, dziennikarze, fotografowie, ale też zwykli kibice czy wolontariusze tacy jak ja, poświęcający swój czas, by wspomóc działania klubu. Ludzie, którzy za swoją drużyną jeżdżą wszędzie. Tacy jak ta „pozytywnie zakręcona” grupa, która… i tu przechodzę płynnie do pewnych niezapomnianych momentów mojej „osiemnastki”… która sprawiła, że spędzonej w Pile soboty, 23 kwietnia 2005 nie zapomnę jeszcze długo, a minęło już szesnaście lat. Dla takich chwil naprawdę warto być kibicem. Kilkunastoosobowa grupa, którą stworzyliśmy, zajmując sektor przyjezdnych podczas meczu drużyn z Piły i Gniezna właśnie, zrobiła większy szum niż „miejscowa” reszta stadionu.
Takim momentem nie do zapomnienia był także mecz z 7 sierpnia 2011 roku w Grudziądzu, w którym rywalizowały GKM i Start. Już dostanie się na stadion miało w sobie coś z przygody, a kibice z Grudziądza, którzy domagali się… pojawienia się matki jednego z zawodników, skutecznie sprawili, że nie da się tego zapomnieć. No i ta moja konsternacja, kiedy spiker zarządził „robienie rakiety”… chodziło po prostu o ten kibicowski układ, który gdzie indziej nazywamy „Szkocją”. Sezon, kiedy Start brał udział w ekstraligowych rozgrywkach. To było piękne zwieńczenie tych nadziei, o których słyszałam od początku zainteresowania żużlem, a które przybrały na sile w sezonach 2011 i 2012. Pokonanie Torunia podczas meczu na W25 było długo wspominane i komentowane.
Także moi ulubieni zawodnicy dawali powody do radości: Fredrik Lindgren na podium pojedynczych rund Speedway Grand Prix i dwu ostatnich sezonów, Darcy Ward dwukrotnie jako najlepszy junior świata i ta jedna jedyna, tym bardziej pamiętna wygrana przez niego runda SGP, a ostatnio Robert Lambert, czy też „król Mieszko Lambert”, jak ochrzciłam go na cześć władcy, triumfatorem cyklu SEC.
Cieniem na tych doniosłych momentach położyły się wypadki, kalectwa, śmierć. Niby takie jest życie, taki jest żużel, ale można było zwątpić w sens tego sportu. Najsilniejsze takie „kryzysy wiary” miałam po śmierci Arkadiusza Malingera, adepta z Gniezna, Lee Richardsona i Krystiana Rempały oraz kiedy wypadek uciął jak nożem tak wspaniałą karierę Darcy Warda. Po 23 sierpnia 2015, a więc tym ostatnim zdarzeniu, głośno wszem i wobec mówiłam, że na stadion już nie pójdę, żużla w telewizji też już nie obejrzę.
Coś jednak ma w sobie ten sport, zarówno on sam, jak i my kibice, że niczym bokserzy po ciosach podnosimy się i wracamy na stadiony. W końcu, jak głosi często prezentowana kibicom na stadionach żużlowych piosenka grupy Queen, „Przedstawienie musi trwać”. I niech potrwa jeszcze trochę, bo co to za życie bez tych wszystkich około żużlowych aspektów.