W tym roku obchodzić będziemy sześćdziesiątą rocznicę pierwszego triumfu biało-czerwonych w rozgrywkach o drużynowe mistrzostwo świata. Dzisiaj, po latach, wiemy, że w drużynowej rywalizacji Polacy należą do najściślejszej czołówki, jednak początek lat sześćdziesiątych wyglądał zupełnie inaczej.

Żużlowcy znad Wisły dopiero uczyli się wielkiego żużla. Zaledwie rok przed inauguracją rozgrywek o DMŚ (1960) Mieczysław Połukard odczarował Wembley, startując w finale indywidualnego czempionatu. Mało kto spodziewał się złota. Przypomnijmy sobie, jak do tego doszło…

Legenda

Skąd wziął się pomysł rozgrywek o drużynowe mistrzostwo świata? Wokół tego tematu narosło już sporo legend. Oczywiście najbardziej znana jest teoria, że pomysłodawcą rywalizacji było czasopismo „Motor”. Nie brakuje jednak głosów, że za wszystkim stoją działacze z Rybnika, mający w planach przeprowadzenie turnieju z udziałem najlepszych klubów europejskich, zaś „Motor” podchwycił ich pomysł, pchnął go dalej, a Władysław Pietrzak – przedstawiciel Polski w FIM, przekonał włodarzy światowego speedwaya do tej formuły, która w trakcie dyskusji przybrała formę rywalizacji reprezentacji narodowych. Tłumaczono, że za mało jest federacji mogących wystawić solidny klub. Jak by nie było na kongresie w Barcelonie w 1959 roku podjęto decyzję o poszerzeniu żużlowej rywalizacji o trofeum drużynowe. „Motor” ufundował piękną Srebrną Wazę, którą z wdziękiem prezentowała rozpalająca wyobraźnię mężczyzn aktorka Ewa Krzyżewska.

Na posiedzeniu SSCTR podjęto decyzję o zorganizowaniu jeszcze w tym samym sezonie zawodów mających charakter swoistej próby w Oberhausen. Co ciekawe Polacy w nich nie wystartowali, a triumfowali Szwedzi.

Skoro już o mowa o Szwedach, to właśnie im przypadła w udziale organizacja pierwszego, historycznego finału drużynowych mistrzostw świata. Było to coś w rodzaju pocieszenia. Działacze szwedzcy od dłuższego czasu chcieli bowiem wyrwać dla siebie organizację finału indywidualnych mistrzostw świata z rąk Brytyjczyków. Byli tego bardzo blisko, jednak podczas organizacji zawodów mających przekonać decydentów do przekazania im najważniejszego turnieju w żużlowym światku, obserwowanych bacznie przez Anglika W. W. Farnleya, popełnili fatalny błąd. Otóż podczas trwania wyścigu na tor wyjechał ciągnik, co skrzętnie odnotowali Anglicy, udowadniając, że Szwedzi nie dorośli jeszcze do organizacji tak ważnej imprezy. Na pocieszenie zatem przydzielono im organizację pierwszego turnieju DMŚ, w którym zdecydowanie triumfowali, deklasując Anglików. Nic do powiedzenia nie mieli reprezentacji Czechosłowacji, a stawkę zamknęli Polacy nie odnotowując żadnego zwycięstwa, tylko raz przecinając linię mety na drugiej pozycji (dokonał tego Konstanty Pociejkowicz).

Złoto? Raczej nie…

Mało kto spodziewał się, że Polacy, nawet na swoim torze, powalczą o złoto. Owszem, szybko uczyli się żużlowego abecadła, a triumf w półfinale kontynentalnym w Rybniku z kompletem punktów mógł rozpalać nadzieje. Ale, no właśnie – triumf w Rybniku. Wielu ekspertów wskazywało, że biało-czerwoni co prawda na swoich torach są mocni, ale nawet jeśli finał odbędzie się w Polsce, to gospodarzom przyjdzie stanąć w szranki ze ścisłą światową czołówką! Szwedzi mają Fundina, Anglicy są potęgą. Zdaniem przytomniej myślących kibiców nawet atut własnego toru mógł nie pomóc…

Warto zauważyć, że w tym samym sezonie (1961) zainaugurowano rozgrywki o Złoty Kask. Najlepsi żużlowcy w kraju rywalizowali w cyklu turniejów, mających nie tylko podnosić ich umiejętności, ale i ułatwiać nominację reprezentantów Polski na zawody międzynarodowe. Nikt nie miał wątpliwości, że najlepsi zawodnicy nowej imprezy, dostąpią zaszczytu walki o medale mistrzostw świata, bo między innymi po to powołaną tę rywalizację. I rzeczywiście – kadrową piątkę na wrocławski finał stanowili zawodnicy z pierwszej szóstki „Kasku”.

Gdzie są żużlowcy?

Dramaturgia, jaka towarzyszyła wrocławskiemu finałowi, który odbył się 3 września 1961 roku, jest wręcz niewyobrażalna. Zaczęło się od tego, że w momencie zaplanowanej prezentacji na stadionie znajdowało się… dwie i pół drużyny.

Oddajmy głos, jak zwykle barwnie opisującemu wszystkie żużlowe wydarzenia w książeczce „Czarny sport”, Andrzejowi Martynkinowi: „Otwierają się bramy stadionu. Pod dachem krytych trybun upał jeszcze większy. Choć do rozpoczęcia zawodów zostało ponad trzy godziny, niemal wszystkie miejsca są zajęte […] Godzina 14:00. W parkingu pojawiają się pierwsi zawodnicy […] Mijają minuty, nie widać ani Anglików, ani reszty Szwedów. 15:00. Pierwsi zawodnicy powinni wyjechać na start… Nie pomagają uspokajające słowa spikera […] Publiczność zniecierpliwiona, organizatorzy zdenerwowani […] Przed kranami z wodą ustawiają się długie kolejki. Część widzów szuka ochłody w cieniu okalających stadion drzew […] W parkingu porozbierani do spodenek zawodnicy jeszcze bardziej zdenerwowani od publiczności […] Atmosfera coraz bardziej napięta, dochodzi do krótkich słownych spięć.

Gdzie byli Brytyjczycy (Peter Craven, Ron How, Bob Andrews, Ken McKinley, Cyril Maidment) i połowa szwedzkiego zespołu (Ove Fundin, Björn Knutsson), kiedy organizatorzy wydłużali improwizując do granic możliwości program artystyczny? W samolocie. Jak to?! – zapyta ktoś zdziwiony. Już tłumaczę.

Dzień wcześniej odbywał się finał brytyjski indywidualnych mistrzostw świata. Zawodnicy biorący w nim udział, a także reprezentujący kluby z Wysp Brytyjskich Szwedzi, mieli przylecieć do Polski specjalnie wyczarterowanym przez LOT samolotem, który przy okazji transportował do Paryża… ślimaki. I wszystko byłoby dobrze, gdyby nie defekt, jaki przytrafił się maszynie.

Opóźnieni zawodnicy wylądowali we Wrocławiu około 18, a o 18:30 wyjechali z wrocławskiego lotniska w asyście policji. Do startu w pierwszym wyścigu żużlowcy ustawili się o 19:05…

Dramatyczny finał

… i od razu doszło do kolejnego zamieszania. Jak wspominał sędzia tamtejszych zawodów, Władysław Pietrzak w publikacji Roberta Nogi „Żużel jak narkotyk”: „Już w pierwszym biegu zamiast podanego w programie Rune Soermandera widzowie zobaczyli na starcie Sorena Sjostena. Jak bowiem poinformował spiker zawodów […] Szwedzi zamienili w swym składzie Sörmandera ze Sjostenem tak, że Rune przeszedł do rezerwy, a Soren otrzymał numer 4”. Być może i Państwo mają w swych statystykach nieprawdziwe informacje? Warto sprawdzić i… poprawić.

Florian Kapała otworzył turniej dla Polaków trzema punktami. Mało kto zastanawiał się co będzie kiedy zapadną ciemności, w końcu to wrzesień… Sztuczne oświetlenie? „Według wieści od kierownika zawodów, inż. Zbigniewa Flasińskiego, nie będziemy mogli użyć stadionowego oświetlenia, gdyż spowodowałoby to wyłączenie całego Sępolna” – wspominał Pietrzak.

Rywalizacja na torze robiła się coraz bardziej zacięta, tymczasem czasu nie sposób oszukać, nawet jeśli zawodnicy wyjeżdżali na tor bez regulaminowych przerw. Co robić?

Podziwiam polskiego ducha improwizacji” – miał powiedzieć po zawodach wspominany już dzisiaj W. W. Fearnley. Wiecie co miał na myśli? Dzisiaj rzecz niewyobrażalna. Sędzia zawodów w porozumieniu z kierownikiem poprosili kierowców, „by wjechali samochodami na pas za siatką bandy toru od strony widowni i ustawili się skośnie, maskami w kierunku jazdy”.

Po 20 sędzia Pietrzak poprosił o próbne jazdy zawodników, by zweryfikować widoczność. Było dobrze. Można kończyć.

Przy coraz szybciej zapadającym zmroku, a w ostatnich biegach przy świetle reflektorów naprędce sprowadzonych samochodów, rozegrał się dramat, jaki rzadko widywali widzowie na żużlowych torach. Soermander przegrywa z Żytem, Fundin wygrywa z Tkoczem, Kaiser z Soermanderem, a Knutsson z Tkoczem. A więc remis w ostatnich czterech biegach. Polacy utrzymali 1-punktową przewagę. To był punkt na wagę złota. Polska drużyna została mistrzem świata” – wspominano dekadę później w programie finałowych zawodów o drużynowe mistrzostwo świata 1971.

Pierwsze, nie ostatnie

Na następne złoto przyszło Polakom czekać do 1965 roku. Wcześniej na ich konto powędrował brąz (1962). W 1967 roku byli blisko zdobycia na własność przechodniej cukiernicy z czasów Stanisława Augusta Poniatowskiego, jednak trzecie pod rząd zwycięstwo uniemożliwili reprezentanci „Trzech Koron”. Od tego czasu minęło sześćdziesiąt lat, a biało-czerwoni mają już na koncie ponad trzydzieści medali drużynowego czempionatu. Pierwszy z nich zdobyto jednak w 1961 roku, w pełnych dramaturgii zawodów na Stadionie Olimpijskim we Wrocławiu.

Finał DMŚ, Wrocław 03.09.1961
1. POLSKA 32 (Marian Kaiser 10, Henryk Żyto 7, Florian Kapała 6, Mieczysław Połukard 5, Stanisław Tkocz 4)
2. SZWECJA 31 (Ove Fundin 11, Rune Soermander 4, Björn Knutsson 7, Per Tage Svensson 7, Soren Sjoesten 2)
3. ANGLIA 21 (Peter Craven 8, Bob Andrews 6, Ken McKinley 4, Ron How 3, Cyril Maidment NS)
4. CZECHOSŁOWACJA 12 (Luboš Tomíček 7, Antonín Kasper 4, Bohumil Bartonek 1, Stanislav Svoboda 1, Libor Dušánek NS)

POLECANE

Subscribe
Powiadom o
guest

0 komentarzy
Inline Feedbacks
View all comments

Ten artykuł jest dostępny tylko w zagraniczej odsłonie tego serwisu.