W 2011 roku dołączył do teamu Darcy’ego Warda. Pracował u niego do momentu wypadku w Zielonej Górze. O współpracy z Australijczykiem, wspomnieniach ze stadionów i odnalezieniu nowej ścieżki opowiedział naszej redakcji Marcin Głowacki.

Julia Lewandowska (twojportalzuzlowy.pl): Zacznijmy od pytania o to, jak właściwie trafiłeś do żużla?
Marcin Głowacki: Wszystko zaczęło się tak naprawdę w 1991 roku dzięki mojemu ojcu – Krzysztofowi, który w tamtym momencie pracował jako mechanik klubowy w Apatorze Toruń. To on generalnie wprowadził mnie w świat speedwaya. W tym samym roku miałem okazję obejrzeć pierwsze w swoim życiu zawody, Indywidualne Mistrzostwa Polski rozgrywane właśnie na toruńskim owalu. Jak pewnie każdy młody kibic, chciałem zostać żużlowcem i w 1995 roku trafiłem do szkółki żużlowej. Pod okiem Jerzego Kniazia kręciłem pierwsze kółka, a do licencji żużlowej przygotowywał mnie już pan Jan Ząbik. Łącznie spędziłem na torze 10 lat i raczej nie nazwałbym tego karierą, a raczej przygodą, dzięki której praktycznie całe swoje życie oparłem na pasji do sportów motorowych. Nie rozwinąłem się jako zawodnik, ale znalazłem swoje miejsce jako mechanik żużlowy.

I zajmowałeś się tym przez wiele lat. Jaką właściwie rolę pełni mechanik w teamie? Jak wygląda taka praca?
– Tak, zgadza się. Praca jako mechanik to niezapomniane kilkanaście lat mojego życia. Pracowałem u wielu zawodników, największy prestiż to rozpoczęcie pracy u Bjarne Pedersena, zawodnika cyklu Grand Prix. W tym teamie zdobyłem ogromne doświadczenie jako mechanik. Poprawił się też mój angielski, bo tylko w tym języku była możliwa komunikacja. Praca mechanika? W sezonie? Wiele kilometrów za kierownicą, najczęściej w godzinach nocnych, wiele godzin w warsztacie. Czasami chwila odpoczynku, na przykład podczas podróży promem z Polski do Szwecji. Generalnie w sezonie praca mechanika to ciągła gonitwa – żeby zdążyć na mecz, na prom, by sprzęt był przygotowany do kolejnych zawodów, także jeśli ktoś uważa, że mechanik nic nie robi to zapraszam do spróbowania swoich sił. Zima jest takim momentem na odpoczynek i zaplanowanie kolejnego sezonu. Rola mechanika w teamie? Według mnie to mechanik jest takim trybikiem w całej machinie – team zawodnika to całość, która ma ogromny wpływ na osiągane wyniki, ale i tak większość pracy wykonuje sam zawodnik. To on skupia się na osiągnięciu jak najlepszych wyników, a mechanicy mu w  tym pomagają.

– Współpracowałeś z Darcym Wardem przez prawie całą jego karierę. Jak to się stało, że dołączyłeś do jego zespołu? Jak się poznaliście?
– Pracę w teamie Darcy’ego rozpocząłem w 2011 roku. Trafił on wtedy do drużyny z Gdańska. Darcy już wtedy miał za sobą kilka sezonów, w których pomagali mu Łukasz Pawlikowski i Łukasz Groszewski. W 2010 roku dowiedziałem się, że Darcy szuka mechanika – napisałem maila i tak rozpoczęła się moja przygoda w jego teamie. Poznaliśmy się w Anglii, kiedy przed sezonem pojechałem odebrać sprzęt od sponsora – firmy Hagon Shocks. A potem, jak karuzela się rozkręciła, to średnio 2-3 razy w tygodniu spotykaliśmy się na meczach w Polsce, Szwecji, a także na międzynarodowych zawodach.

Darcy Ward wraz z mechanikami (fot. Róża Koźlikowska)

– Nie samą pracą człowiek żyje – zaprzyjaźniliście się z Darcym przez te wszystkie lata? Jaki on jest prywatnie?
– Przez te 5 lat spędzonych w teamie Darcy’ego Warda mam nadzieję, że można to nazwać przyjaźnią. Może warto zapytać też o to Darcy’ego. Dla mnie to gość, który urodził się do żużla. Był mega talentem, któremu nie udało się przypieczętować tego zdobyciem tytułu IMŚ. Chociaż dwa złote medale IMŚJ oraz zdobyte medale DPŚ wskazują na to, że to światowa klasa. Prywatnie to mega wyluzowany koleś, zabawny z wieloma pomysłami, jak zwłaszcza w kwestii spędzania wolnego czasu. 

– Twoje najlepsze wspomnienia z pracy jako mechanik?
– Oczywiście Grand Prix w Auckland, kiedy Darcy bardzo chciał, żebym poznał jego ziomków z 4300 (koledzy Warda z Australii – przyp. redakcji). Wygrana Darcy’ego w Grand Prix Danii, kiedy wrócił po kontuzji. Nie można też zapomnieć o słynnym meczu w Gorzowie Wielkopolskim, kiedy spóźniony zdobył 20 punktów. Generalnie z każdym zawodnikiem, u którego pracowałem mam jakieś wspomnienia, można by było długo opowiadać. Darcy utkwił mi w pamięci najbardziej – tutaj nie było relacji pracownik – pracodawca. W teamie Darcy’ego było, jak w rodzinie.

– Były też i gorsze momenty.. Wszyscy wiemy, jak potoczyła się kariera Darcy’ego. Pamiętasz dzień wypadku?
– Czułem, że o to też zapytasz. Było to ciężkie przeżycie nawet, jak dla mnie. 23 sierpnia 2015 roku w Zielonej Górze zakończył się dla mnie pewien rozdział. Pamiętam każdy szczegół tego zdarzenia i te słowa Darcy’ego, kiedy podbiegłem do niego i usłyszałem „Marcin nie jest dobrze, przeszył mnie prąd i nie czuje nóg”. On nawet nie wiedział, że ma inne złamania. Potem długie godziny spędzone w szpitalu podczas operacji i konsultacja z lekarzem, który pokazał zdjęcie RTG i wniosek – Darcy nie będzie chodził. Nie mogłem w to uwierzyć. W tamtym momencie rozsypały się wszystkie klocki.

– Czy to właśnie to wydarzenie sprawiło, że „wyleczyłeś” się z czarnego sportu?
– Zdecydowanie tak. W tamtym momencie nawet nie myślałem o tym, żeby szukać pracy u kolejnego zawodnika. Nadarzyła się okazja zmienić otoczenie i na dwa sezony trafiłem do Formuły 3. Ale tam pomimo zdobytego doświadczenia był jeden minus – w ogóle nie było mnie w domu z rodziną – mam wspaniała żonę i dzieci, stąd decyzja o powrocie do żużla, ale też tylko na dwa lata. W międzyczasie był epizod w Moto GP2, a obecnie pracuje w Toruniu.

– Minęło już kilka lat od wypadku. Utrzymujecie nadal kontakt z Darcym?
– Jeszcze się nie zdarzyło od 2015 roku, żebym regularnie nie rozmawiał z Darcym. Co dwa tygodnie rozmawiamy na Messengerze. Czasem jest to kilka słów, co słychać, czy wszystko ok, ale to wystarczy. Mam świadomość, że „Darky„ ma wiele zajęć, odkąd zaczął prężnie działać w speedwayu w Australii i odkąd został szczęśliwym ojcem, ale staram się być na bieżąco z tym, jak sobie radzi, jak sprawy zawodowe. Duży kontakt mam też z jego ojcem, Georgem. Zawsze kiedy piszę z Darcym, zaprasza mnie do Australii. Może przyjdzie ten czas, że się zbiorę i polecę. Na razie liczę na to, że to on wybierze się do Europy i będę mógł się z nim spotkać.

Marcin Głowacki (w środku) (fot. Róża Koźlikowska)

– Masz czasem myśli, aby wrócić do żużla?
– Przewija się ta myśl, ale póki co mam super zajęcie, które daje mi wiele satysfakcji. I skupiam się na zadaniach związanych z wykonywaną przeze mnie pracą.

– Czym zajmujesz się obecnie?
– Od czerwca 2020 pracuję w pitbike.pl, także jest to dla mnie nowe wyzwanie. Cały czas się uczę. Jestem doradcą handlowym marki Kayo. Zajmuje się obsługą klienta, doborem odpowiedniego sprzętu do wieku i umiejętności. Opiekuje się ponadto serwisem dirt bike’ów i quadów Kayo, organizuje jazdy testowe, czynnie uczestniczę w różnych wydarzeniach w regionie promując markę Kayo. Obowiązków mało nie jest. Nawet nie pomyślałbym, że bezpośredni kontakt z klientem może sprawiać tyle frajdy – mogę śmiało powiedzieć, że znalazłem swoje miejsce w tej całej układance.

POLECANE

Subscribe
Powiadom o
guest

2 komentarzy
najstarszy
najnowszy
Inline Feedbacks
View all comments
Przemek
Przemek
2 lat temu

Spotykając tego gościa nigdy nie mogę zdążyć na czas do domu. Marcin to taka wielka encyklopedia wiedzy o DW43 i o żużlu, że nie da się skończyć pogaduch tylko na „cześć”. Do tego po prostu świetny człowiek.

Rafał
Rafał
2 lat temu
Reply to  Przemek

Czasami warto nie zdążyć 😉

Ten artykuł jest dostępny tylko w zagraniczej odsłonie tego serwisu.