Jest jedną z legend polskiego speedrowera, choć on sam się nią nie czuje i nie lubi, gdy się go tak określa. W obszernej rozmowie z Pawłem Cegielskim poruszamy wątki związane z jego początkami w speedrowerze oraz sukcesami w tej dyscyplinie sportowej, a także obecne czasy występów w TSŻ-cie Toruń.

Nasz dzisiejszy gość jest rozmówcą, którego wybitnie przyjemnie się słucha. Człowiek, który nie jest ukierunkowany na siebie, a na wszystkich i sam o sobie nie za wiele chce opowiadać, więc tym bardziej warto docenić dzisiejszą rozmówcę. Zawsze w cieniu bardziej utytułowanych kolegów – indywidualnie bez spektakularnych sukcesów, choć zawsze w czołówce. Chciał być koszykarzem, tymczasem od wizyt w sex shopie rozpoczęła się i trwa po dziś dzień jego kariera na speedrowerze.

Konrad Cinkowski (Twój Portal Żużlowy): Twoja przygoda ze speedrowerem rozpoczęła się od Ligi Toruńskiej, która istniała od lat 90. W jaki sposób dowiedziałeś się o istnieniu takich rozgrywek?
Paweł Cegielski (zawodnik TSŻ-u Toruń): Od początku zabawa była między blokami, potem osiedlami, a na końcu całymi dzielnicami w miarę jak dorastaliśmy. O samym istnieniu ligi toruńskiej dowiedziałem się w połowie lat 90-tych, trochę dzieciaki wtedy byliśmy i tak naprawdę byliśmy jednym zespołem z jego zachodniej części. Najbliższy mecz mieliśmy na Piaskowym, czyli na Starym Mieście, a reszta jeszcze dalej, bo praktycznie wszystkie drużyny były na Rubinkowie, na dodatek z najdalej wysuniętą drużyną w Grębocinie. Trochę szok dla głównie 13-latków, a najstarszy z nas miał może z 16 lat. Takie były realia i długo nie wytrzymaliśmy ku uciesze reszty ligi, bo dla nich takie eskapady też były pewnie nie na rękę. Do ligi wróciliśmy po blisko 3 latach, kiedy mapa speedrowera trochę się w Toruniu rozciągnęła, a my już mieliśmy minimum 15/16 lat.

– Od początku wiedziałeś, że „zabawa w żużel”, to jest dla Ciebie ten sport numer jeden?
– Czy wiedziałem, że speedrower będzie sportem numerem jeden? W życiu. Kilka lat grałem w kosza, jednak brak talentu i warunków sprawił, że odpuściłem, kiedy nastąpił „powrót” speedrowera w moim życiu. Trochę szkoda, bo koszykówka to szalenie efektowny sport i wymaga niesamowitej inteligencji, żeby grać na poziomie. Żałuje za to, że bardzo późno miałem okazję pograć w piłę ręczną, bo gdzieś w wieku 18/19 lat. Tu akurat miałem wszystko, czucie gry, zmysł do ataku i niezłe warunki. To jest trochę tak, że, jak nie ten sport to inny, tak to u mnie wyglądało. Zawsze uprawiałem jakąś dyscyplinę dla samej rywalizacji, a nie dla samego sportu jak tak teraz pomyślę. Jednak człowiek tak się wkręcił w speedrower, że jakbym mógł jeszcze raz wszystko przeżyć to pewnie postawiłbym wszystko na jedną kartę już za gówniaka.

– Liga Toruńska to tylko rywalizacja klubowa czy miewaliście też inne rozgrywki?
– Głównie liga. Do tego turnieje indywidualne. Kryterium Asów dwa razy w roku, bo trzeba mieć na uwadze, że liga odbywała się systemem pierwszy sezon wiosna/lato i drugi lato/jesień. I to był nasz taki główny turniej, bo o ile kilka lat wcześniej popularny było Grand Prix Torunia, tak już za moich czasów tego zaniechano. Indywidualne Mistrzostwa Torunia były rozgrywane od wielkiego dzwonu, dopiero właściwie od 1999 nabrało to jakiejś regularności. Do tego kluby organizowały jakieś swoje turnieje indywidualne, na które zapraszały chętnych.

– Startowałeś w zespole o nazwie „Reading”. Nawiązanie do brytyjskiego klubu żużlowego?
– Tak, Reading. Nawiązanie do legendy Torunia – Pera Jonssona. Oczywista sprawa. Ja jednak od początku nie chciałem nazw żużlowych z uwagi na porównywanie do żużla. Wolałem nazwy dzielnic, ulic, jakieś nazwy własne, ale z czasem ten Reading jakoś mnie wciągnął i tak zostało mimo licznych zmian.

Kto z nas nie ścigał się na podobnych torach za czasów dzieciaka… (fot. archiwum rozmówcy)

– Po meczach ligowych w ramach Ligi Toruńskiej z rezultatami jechaliście do człowieka, którego niejako można nazwać promotorem, czyli do tzw. szefa, który pracował w sex-shopie.
– Leszek Wilk, pozdrawiam. Takie były to romantyczne czasy. Ale niedługo to trwało, potem ligę przejął Krzysiu Czekaj, również pozdrawiam. A na końcu zająłem się tym przedsięwzięciem ja po pewnym niebycie ligi.

– Czyli pół żartem pół serio można powiedzieć, że twoja kariera sportowa rozpoczęła się od wizyt w sex-shopie.
– Dalej lubię odwiedzać sex-shopy, szczególnie w Australii, ale nie tylko. Fajne rzeczy można kupić małżonce (śmiech).

– Z ligi „podwórkowej” trafiłeś do TSŻ-u Toruń. Od początku planowałeś taki ruch?
– Albo TSŻ, albo jazda dla jazdy, czy na prośbę kolegów. Cel mógł być tylko jeden. Szczególnie jak się zobaczyło zawody w Polsce. Teraz to się wydaje dość śmieszne, prowizoryczne, tamte czasy to wręcz dziki zachód, ale w sercu małolata rozpalały ogień, który przetrwał do dziś.

– Przesiadka ze standardowego roweru na taki typowo speedrowerowy była trudna?
– Biorąc pod uwagę, że na początku musiałem sobie taki sam budować to tak. Potem już na przygotowanej aluminiowej ramie z Bio Bike, wcale nie było łatwiej, bo mimo że ważyłem może marne 84 kilogramy, to nie wytrzymywały zbyt długo, łańcuchy spadały. Pierwsze 1,5 roku to był strach co zawody. Dopiero w 2004 Pan Bogdan Kondej zobaczył, że to nie ma sensu i przygotował mi stalową ramę, od tego momentu powoli wszystko ruszyło do przodu. Teraz jak pomyśle jak długo się męczyliśmy na małych rowerach i małych torach to aż nie mogę wyjść z podziwu dla naszej głupoty. Ale chcesz być głupi, musisz być twardy.

– Jak bardzo twoim zdaniem zmienił się speedrower od początku twojej przygody z tym sportem po dzień dzisiejszy?
– Patrzę teraz na to z perspektywy zawodnika i działacza. Od strony zawodnika 180 stopni. Zmieniło się wszystko na plus od strony sprzętu. Trochę na plus od strony torów i infrastruktury. Chociaż do tej pory nie mogę ogarnąć braku toalety gdzieś pod ręką w okolicy toru. A mówię to jako osoba, która lubi sobie zasiąść na tronie z porannym czy popołudniowym przeglądem prasy. Od strony działacza… 360. Wielu z działaczy mentalnie zostało w głębokiej komunie. Nie liczy się dla nich interes dyscypliny tylko ich własny. Czasem to totalna ignorancja. Tak do przodu nie ruszymy.

Miał być koszykarzem, tymczasem do dziś ściga się w lewo (fot, archiwum zawodnika)

– Trochę sukcesów ci się nazbierało, ale głównie drużynowych – z zespołem z Torunia oraz reprezentacją Polski. Indywidualnie nie udało ci się osiągnąć spektakularnych sukcesów – nigdy nie stałeś na podium mistrzostw świata oraz Europy, a na krajowym podwórku w „Open” masz tylko jeden krążek i to brązowy. Z czego to może wynikać twoim zdaniem? Bo raczej ambicji i determinacji ci nie brakuje.
– Nigdy nie byłem kozakiem. Ambicje owszem miałem. No ale bez ambicji nikt nigdy daleko nie zajedzie. Nie oszukujmy się. Na dodatek jestem świetnym przykładem, że od zera można dojść do klasy średniej. I to w kilka lat. Niosę nadzieję wszystkim maluczkim i średniaczkom, że coś tam można osiągnąć mimo bycia wiecznie under dogiem. Kiedyś będą się modlić do mnie w specjalnie ustawionych kapliczkach, jako do patrona szaraczków.

– Dziś będąc już doświadczonym życiowo i sportowo człowiekiem masz jeszcze jakieś cele związane ze speedrowerem?
– Tak, na przekór wszystkim rozwój tej dyscypliny, tak żeby kiedyś przeszedł jakiś korpo sponsor z Monstera czy Red Bulla i kazał nam jeździć w prawo, ale już zawodowo.

– Możesz się za to pochwalić dosyć interesującym rekordem… połamanych pedałów.
– Nie jestem pewien, w pewnym momencie przestałem liczyć, ile prawych pedałów zniszczyłem. Pierwsze wytrzymały niecały sezon. Drugie miały więcej szczęścia, bo chyba z dwa. Potem poszło już z górki. Na treningu w Anglii trzy z rzędu, praktycznie co start, po zniszczeniu swoich kasowałem zapasy sprzętowe klubu Poole CSC. Uratował mnie wtedy Dave Murphy (pozdrawiam), któremu kilka lat wcześniej w Rawiczu skasowałem ramę, dał mi on pedał, który wytrzymał kolejny rok. Następnie na Mistrzostwach Europy w Rawiczu dwa razy pod rząd łamane pedały kosztowały mnie praktycznie pewny awans do półfinału, bo najpierw wystarczyło tylko dojechać do mety, a później walczyć już było trzeba o ostatnie wolne miejsce w repasażu. Jednak nie było mi dane. W końcu wieść o mnie doszła do Archie Wilkinsona. Przy okazji pobytu w Poole odebrałem dwie pary niezniszczalnych podobno pedałów, które służą do teraz. W międzyczasie jeszcze męczyłem strasznie Pete’a Barnesa, żeby załatwił mi więcej takich cudeniek i na tę chwilę mam 4 takie komplety. Jakby tak policzyć to mam na sumieniu około 9 prawych pedałów. Lewe jakoś miały więcej szczęścia. Do prawych pedałów w sumie jeszcze możemy dodać złamaną prawą korbę, to tak dla statystyków.

no images were found

– Porozmawiajmy nieco o tym, co tu i teraz. Co możesz powiedzieć o sezonie 2020 w swoim indywidualnym wykonaniu?
– Było, jak było, każdy widział. Cały czas walczę o powrót do 100% sprawności po operacji pleców, stąd wyniki daleko odbiegające od mojej rozbudowanej ambicji, ale też nie było źle, biorąc wszystko pod uwagę. Cieszy mnie fakt, że w mojej klasie wagowej prawdopodobnie jestem najlepszym speedrowerzystą świata.

– TSŻ Toruń w ubiegłym roku identyfikował się hasłem #wracamydogry. Skończyliście jednak poza fazą play-off.
– Plany na pewno były większe, ale też potraktujmy ten powrót do gry inaczej. Zeszłego roku ciężko było nawiązać walkę z czołówką, w tym to już były zacięte mecze, niezależnie od wyniku. Za rok nie tylko wrócimy do gry, ale i postaramy się rozdawać karty.

– Uważasz, że gdyby udało się rozegrać pełną rundę zasadniczą, to wynik TSŻ-u pozwalałby awansować do TOP4?
– To akurat byłoby możliwe nawet i w skróconej wersji sezonu. Wystarczyłoby jeździć w pełnym składzie wszystkie mecze. A dodatkowo miło by było, jakby wszyscy zawodnicy od początku jeździli z pełnym zaangażowaniem.

– Który mecz twoim zdaniem był kluczowy dla Was, jeśli chodzi o to, że nie udało się zrealizować celu minimum?
– W sumie to ze cztery, no trzy. Częstochowa u siebie, przegrana na własne życzenie. Żołędowo na wyjeździe przegrane w okrojonym składzie, ale z drugiej strony też na własne życzenie. Ten mecz jednak otworzył kilku osobom oczy i od tego momentu coś tam zaczęło się kręcić lepiej. Do tej pory niektórzy chyba myśleli, że coś im się należy z góry, a tu się okazuje, że trzeba trenować, a potem jeszcze walczyć. Świętochłowice na wyjeździe mimo nikłej porażki raczej nie były meczem do wygrania mimo wszystko. Finalnie mecz w Gnieźnie był o wszystko i tam zawiedliśmy, a głównie ja, o co mam do siebie duży żal. Jednak ten sezon pokazał, że w przerwie zimowej muszę wycisnąć na treningach z siebie ostatnie poty, a innych wycisnę jak cytrynę.

– Patrząc na statystyki, to chyba Jakuba Kościechę było stać na lepszą średnią, niż 2,84.
– To najlepsze pytanie do niego. Proponuje taki wywiad od serca z popularnym „Guciem”. Może dowiemy się czegoś więcej, czego jeszcze nie wiemy.

– Jakub Sawiński, to z kolei zawodnik z największym progresem w porównaniu z sezonem 2019. Cieszy Was zapewne w Toruniu spory postęp tego chłopaka?
– Kuba jest z nami, tak na poważnie od roku 2018 i droga, jaką ten chłopak pokonał w każdej możliwej sferze, jest niesamowita. Chciałbym, żeby każdy nasz zawodnik miał taką etykę pracy. Przed nim dużo dobrego, jeśli dalej będzie się tak rozwijał i mam nadzieje, że w przyszłym roku, może nie na papierze, ale na pewno na torze, to będzie minimum nasz drugi najbardziej wartościowy zawodnik.

– Celem numer jeden dla TSŻ-u na sezon 2021 będzie walka o…?
– Słowami menadżera wszechczasów: „TSŻ wygrywał, przegrywał, a także remisował. Teraz czas na wygraną, tak?”

Paweł Cegielski w pojedynku z Kamilem Bielicą (fot. Dorota Wiśniewska)

– Nie sposób nie zapytać o możliwe ruchy kadrowe. Najpierw ewentualne wzmocnienia. Będą takowe?
– Co do transferów z zewnątrz to nie każdy może jeździć w TSŻ. To jest szanujący się klub. A jeszcze bardziej szanujemy siebie. Nie po to zrobiliśmy ostry remont w 2018 roku, żeby teraz tej drogi zaniechać. Stawiamy na naszych wychowanków, bo czas na zmiany jest nieunikniony. Musimy wychować kolejne pokolenie, zanim będzie za późno. Nie problem sobie kupić co jakiś czas zawodnika i patrzeć jak mimo wyników klub zmierza ku zagładzie. Problem to wychować sobie nie tylko zwycięzców, ale i dobrych przykładnych chłopaków. My wybraliśmy sobie właśnie taką drogę i nie zamierzamy z niej schodzić. Jest tylko jedna możliwość, by ktoś przyszedł do nas i poprosił o kontrakt – musiałby pokazać najpierw, że ma meldunek w Toruniu. Wtedy się dopiero zastanowimy.

– Za to nie wszystkich zawodników tegorocznej kadry ujrzymy w przyszłym roku w TSŻ-cie. Rywale nie śpią…
– Co do odejść to każdy mimo podpisanego kontraktu w Toruniu ma wolną rękę, nie mamy zamiaru się spinać i traktować zawodników jak niewolników czy wpisywać im sumy odstępnego na 4 tysiące złotych tylko dlatego, że raczyli podpisać z nami kontrakt. Wiadomo, że bardzo płynnie wymieniamy się zawodnikami z Drwęcą Kaszczorek, traktujemy się jak bratnie kluby i nie widzimy tego inaczej. Natomiast co do „spektakularnych” odejść to Wiktor Czerwiński zgłosił chęć spróbowania chleba z innego pieca i daliśmy mu zgodę. Niech zobaczy jak, to jest na obczyźnie.

– Na sezon 2021 zostajesz w Toruniu, nie zmieniasz już barw?
– Jedyna zmiana barw, jaka mogłaby wchodzić w grę to koszulek klubowych, ale za dużo na tę chwilę mamy podopiecznych, żeby zmieniać design. To byłoby po prostu nieekonomiczne.

– Były telefony od innych menedżerów?
– Tak, głównym motywem było pytanie, kiedy ze sobą skończę (śmiech). Chyba nie muszę dodawać, że za większość takich telefonów odpowiadał Paweł Kokot. Były też telefony z pytaniami o Burchardta, Kościechę, Sawińskiego i oczywiście Rząda, ale do niczego poważnego nie doszło, bo podobno tym zawodnikom, mimo wszystko, nie najgorzej w Toruniu.

– Dziękuję za rozmowę. Coś chciałbyś dodać na koniec?
– Dzięki za wywiad i chciałbym podziękować wszystkim kibicom, którzy tak licznie nas wspierali w tym sezonie i zapraszamy za rok, bo będzie dopiero się działo!

źródło: inf. własna

Subscribe
Powiadom o
guest

0 komentarzy
Inline Feedbacks
View all comments

Ten artykuł jest dostępny tylko w zagraniczej odsłonie tego serwisu.