Twarze Speedwaya (17): Matej Ferjan – wesoły, uśmiechnięty i zawsze z dystansem do żużla
22 maja 2011 roku fani żużla usłyszeli szokującą wiadomość: w wieku zaledwie 34 lat odszedł na zawsze Matej Ferjan, jedna z legend – oprócz swojego imiennika Mateja Žagara – słoweńskiego żużla, zawodnik, który spędził w polskich klubach żużlowych trzynaście pełnych sezonów. Jego śmierć początkowo budziła kontrowersje.
Ciało sportowca znalazła rano, w samochodzie zaparkowanym w garażu w Gorzowie Wielkopolskim, gdzie mieszkali, jego partnerka życiowa. Okoliczności jego śmierci nie były jasne, jedną z rozważanych przyczyn był zakrzep żylny. Dochodzenie w tej sprawie zajęło prokuraturze trzy miesiące. Jak się okazało, w sprawę nie były zamieszane osoby trzecie. Przyczyną śmierci była niewydolność krążenia spowodowana przyjęciem środków odurzających. Dziesięć lat później, kiedy piszę te słowa, nadal nie wiemy, czy było ono celowe, czy przypadkowe.
Tak wczesne i nagłe odejście lubianego od Polski po Wielką Brytanię zawodnika było wstrząsem dla żużlowego środowiska. Jego historia zaczęła się 5 stycznia 1977, kiedy przyszedł na świat w Lublanie. W Słowenii, leżącej przecież w pięknych Alpach, narciarstwo jest jedną z bardziej popularnych, jeśli nie najpopularniejszą dyscypliną sportu. Nic zatem dziwnego, że i Ferjan poszedł tą drogą. Błyskotliwie rozwijającą się karierę, w której nie zabrakło nawet triumfu w mistrzostwach rangi krajowej, przerwała kontuzja. To ona zaprowadziła Ferjana na tor żużlowy. To tutaj w 1994 roku przejechał pierwsze kółka na motocyklu. Już w następnym sezonie miał okazję startować w mistrzostwach swojego kraju. Kontuzja odniesiona podczas treningu utrudniła mu jednak występ w wymarzonym terminie. Zadebiutował 18 czerwca 1995 roku podczas zawodów w Lendavie, gdzie zapisał na swoim koncie jeden punkt. Już trzy miesiące później na dobrze znanym Polakom owalu w Krško zdobył ich 11 i 13. Rok później problemy sprzętowe zaprowadziły go do Australii, na słynne turnieje organizowane przez nowozelandzkiego mistrza Ivana Maugera, oraz do Republiki Południowej Afryki, popularnego wówczas wśród zawodników kierunków geograficznych do ścigania. Tam odnalazł formę i motywację do ścigania.
1 sierpnia 1998 roku to data, która była jedną z donioślejszych w sportowym życiu naszego bohatera. To wtedy ulica Bydgoska w Pile okazała się dla niego szczęśliwa podczas finału Indywidualnych Mistrzostw Świata Juniorów. Zajął wówczas trzecie miejsce, plasując się na podium za Robertem Dadosem i Krzysztofem Jabłońskim. W 2003 roku nieporozumienia z władzami klubu AMTK Ljubljana i AMZS, słoweńską federacją, doprowadziły do uzyskania przez niego także węgierskiej licencji. Ten krok umożliwił mu późniejsze starty w indywidualnym czempionacie tego kraju.
Przez trzy lata, w sezonach 2001-2002 oraz 2006, prezentował się kibicom w cyklu Speedway Grand Prix. Na swoim koncie zapisał 17 startów, w których zdobył 46 punktów. Nie zajął niestety miejsca na podium. Prym wiódł za to w innych rozgrywkach. W 2004 roku stanął na drugim stopniu podium Indywidualnych Mistrzostw Europy za Matejem Žagarem, a przed Hansem Andersenem. Był prawdziwym monopolistą Indywidualnych Mistrzostw Słowenii oraz Indywidualnych Mistrzostw Węgier – w Słowenii nie było na niego mocnych przez pięć edycji z rzędu, od 1997 do 2001 roku; na drugim stopniu podium towarzyszył mu zawsze inny znany krajan, Izak Santej. W latach 2001-2003 do tej dwójki dołączał jeszcze także bardzo dobrze znany jeździec Jernej Kolenko. W indywidualnych Mistrzostwach Węgier triumfował „tylko” sześć razy. W ojczyźnie Zoltana Adorjana czy Laszlo Bodi zwyciężał w latach 2003-2004 i 2006-2009. Tylko raz, w 2005 roku, pokonał go rodowity mieszkaniec kraju nad Balatonem-Sándor Tihanyi.
W Polsce często zmieniał pracodawców, jednak nie było to spowodowane nieporozumieniami z nimi czy trudnym charakterem zawodnika. Zaczął od dwóch sezonów (1998-1999) w Grudziądzu, następnie na rok przeniósł się do Zielonej Góry, później także przez jeden sezon zdobywał punkty z częstochowskim lwem na plastronie, na najwyższym, ekstraligowym poziomie. Na rok zagościł w Kolejarzu Opole, na tyle samo w Krośnie. Później przyszła pora na Ostrów Wielkopolski, Gorzów, w 2009 roku ponownie Grudziądz, Gniezno i Rzeszów.
1 kwietnia 2007 zapisał się w historii polskiego sportu żużlowego, wygrywając XXVI edycję Kryterium Asów Polskich Lig Żużlowych in. Mieczysława Połukarda, okazując się lepszym od Wiesława Jagusia i Michała Szczepaniaka. Te wyniki nieco zaskoczyły, choć z drugiej strony, zaskakiwać nie powinny. Ferjan podążał wówczas drogą do sukcesu, razem ze Stalą Gorzów, której barwy reprezentował w tamtym czasie. Tamten rok był dla niego wyjątkowy nie tylko z powodu wygranej bydgoskiej imprezy, ale także historii, która wstrząsnęła światem polskiego żużla. Po raz pierwszy w historii polskich rozgrywek ujawniono próbę przekupstwa. Losy awansu z I ligi do najwyższej klasy rozgrywkowej ważyły się pomiędzy drużynami z Gorzowa Wielkopolskiego oraz Ostrowa Wielkopolskiego. 30 września 2007 doszło do spotkania tych drużyn na stadionie im. Edwarda Jancarza w stolicy woj. lubuskiego.
Po wygranej gospodarzy w stosunku 49:41 jasne już było, że to „żółto-niebiescy” zagoszczą w następnym sezonie w ekstralidze żużlowej. Ostrowska drużyna miała problemy z akceptacją tej decyzji i złożyła protesty na przebieg spotkania. Jeden z nich dotyczył wykluczonego w jednym z wyścigów Pawła Hliba za – zdaniem sędziego zawodów – taktyczny upadek. Dyrektor ostrowskiego klubu Janusz Stefański, uważał, że Hlib powinien zostać wykluczony do końca zawodów. Sędzia spotkania Jan Banasiak nie uznał protestu za zasadny. Następnie wystąpiły kontrowersje związane z pojemnością silnika w motocyklu, na którym jechał Matej Ferjan. Wtedy to Słoweniec podzielił się z zarządem gorzowskiej drużyny wieścią o tym, że osoba związana z dilerem samochodowym, jednym ze sponsorów zespołu z Ostrowa, zaproponowała mu korzyść majątkową za „słabszą dyspozycję” w tym meczu, aby wygrali go ostrowianie. Zawodnik propozycję „wzbogacenia” się o 25 tysięcy euro odrzucił, sprawę zgłoszono policji. Słoweniec został bohaterem miejscowej publiczności jako ten, który sprawę awansu chciał rozstrzygnąć uczciwie, a nie, w pewnym sensie, „przy zielonym stoliku”.
We wspomnieniach osób, które miały okazję znać go osobiście, pojawia się obraz Mateja Ferjana jako pozytywnie nastawionego życia, bardzo dbającego o sprzęt, ale także mającego do tego sportu nieco dystansu. – On, podobnie jak ja, startował w zespole z Debreczyna. Zapamiętam go jako spokojnego, ułożonego człowieka i kolegę z toru. Zawsze można było z nim porozmawiać, pożartować. Czuję w sercu wielki żal. Jeździłem z nim w 2005 roku w zespole z Krosna oraz przeciwko niemu, kiedy startował w innych polskich drużynach – mówił krótko po śmierci Słoweńca na łamach portalu Nowiny24 Janusz Ślączka.
Grzegorz Drozd, dziennikarz sportowy cytowany przez to samo źródło, podzielił się następującymi przemyśleniami:-(…) Zawsze miał pewien dystans do żużla. Pamiętam, jak podczas Grand Prix w Berlinie w 2001 roku zobaczyłem go spacerującego po trybunach. Żużlowcy przed tak ważnymi zawodami siedzą w swoich boksach skupieni i zamyśleni. On nie miał tremy, cieszył się po prostu tym, że tam jest. – (…) To był niezwykły człowiek. Jego uczciwość będę mu pamiętał do końca życia – tak wspominał go na antenie Radia Gorzów Władysław Komarnicki.
O Mateju Ferjanie pamiętano tuż po jego śmierci także w Grudziądzu. W rozmowie z dziennikarzem „Gazety Pomorskiej” Robert Kempiński opowiadał tak: – Pamiętam go jako zawodnik i trener. Był wesoły, zawsze uśmiechnięty. Dobrze się z nim współpracowało. Dzwonił do nas w różnych sprawach. Przysyłał maile, nawet kiedy nie był już naszym zawodnikiem. W 2009 roku był naszym najlepszym żużlowcem. Lubianym przez kibiców. Niestety, już nigdy się do nas nie odezwie…