Twarze Speedwaya (6): (Za) Krótka historia Bronisława Idzikowskiego
Twój Portal Żużlowy w każdy czwartek w godzinach wieczornych dołącza się do „wspomnieniowego czwartku” w ramach Throwback Thursday poprzez publikację tekstów dotyczących zawodników, którzy zjechali już z torów, a przed laty tworzyli oni piękną historię naszego sportu.
Szóstym bohaterem cyklu „Twarze Speedwaya” jest Bronisław Idzikowski.
Wyobraź sobie, że urodziłeś się w 1936 roku, dajmy na to 19 lutego. Naturalnie nie wiesz o tym, ale od trzech lat kanclerzem Rzeszy Niemieckiej, jest niejaki Adolf Hitler – niespełniony malarz, który wkrótce zmaluje światu piekło. Póki co nie wszyscy to dostrzegają, więc dorastasz w burzliwej epoce dzielącej jedną wojnę od drugiej, epoce pełnej nienawiści i ścierających się, nieraz w brutalny sposób światopoglądów. Kiedy masz trzy i pół roku wybucha wojna, okrutniejsza od wszystkich wcześniejszych. Będziesz miał dziewięć lat, gdy się skończy. Twoje dzieciństwo przypada na okres ciągłego strachu, wszechobecnej śmierci i czającego się na każdym kroku niebezpieczeństwa. Wyobraziłeś to sobie? Tak właśnie wyglądały pierwsze lata życia Bronisława Idzikowskiego.
Urodzony w Częstochowie, w niej spędził praktycznie całe życie. Jasnogórski klasztor, który hitlerowcy, pod naciskiem światowej opinii publicznej oszczędzili, by przez ponad pięć lat regularnie go odwiedzać, stanowił dla wielu ludzi swego rodzaju podporę. Tak było na pewno dla młodego Bronka Idzikowskiego, który uczęszczał na tamtejsze nabożeństwa, a nawet pełnił funkcję ministranta.
A czego ludzie potrzebowali po wojnie? Oczywiście zapomnienia. Gdzie go szukać? Sztuka w mniejszym lub większym stopniu odnosi się do przeżyć, emocji, tragedii, próbuje je wytłumaczyć i oswoić za pomocą tekstów kultury. Najczystszą zatem formą ucieczki od szarej rzeczywistości, jest sport. Nic więc dziwnego, że krótko po zakończeniu działań wojennych i wyzwoleniu Częstochowy przez Armię Radziecką zaczęły się reaktywować lub powstawać kluby sportowe, jak na przykład powołany jeszcze w 1945 roku Aeroklub Częstochowski. Prężnie działało również Częstochowskie Towarzystwo Cyklistów i Motocyklistów. W czerwcu 1946 roku podczas Dni Sportu zorganizowało ono wyścigi motocyklowe, w których rewelacją okazał się 16-letni Waldemar Miechowski. Być może młody Bronek oglądał te zawody na własne oczy? Musiała to być przecież nie lada atrakcja dla młodego człowieka, a same zawody odbywały się niemalże u stóp tak ważnego dlań klasztoru.
Nawet jeśli, to nie żużel został pierwszą wielką miłością Idzikowskiego. Oczywiście kusił go futbol, jednak wybór padł na boks. Pięściarstwo wydawało się być strzałem w dziesiątkę, bowiem nastolatek wykazywał spory dryg do szlachetnej rywalizacji na pięści, a w debiucie sprawił nie lada niespodziankę, remisując z doświadczonym przedstawicielem Stali Świętochłowice – Brodowiakiem.
Młody bokser czynił systematyczne postępy, jednak w Częstochowie prawdziwymi herosami byli żużlowcy, których imiona odmieniano przez wszystkie możliwe przypadki. Jesienią 1953 roku Bronisław Idzikowski uległ tej magii i zapisał się do żużlowej szkółki, razem z kilkudziesięcioma innymi rówieśnikami. Okazało się, że i do „czarnego sportu” ma duży talent. Szybko opanował jazdę na motocyklu i coraz śmielej rozpychał się łokciami w walce o miejsce w składzie ligowym Włókniarza. Kibice szybko poznali jego nazwisko po tym, jak 12 czerwca 1955 roku stoczył na torze fantastyczny pojedynek z utytułowanym Emilem Spyrą. I chociaż ambitna walka zakończyła się upadkiem 19-latka, żużlowi znawcy, których w Częstochowie nigdy nie brakowało, uznali, że oto objawił się wielki talent.
Talent talentem, ale sport żużlowy to składowa wielu czynników. Kibice często nie mają o tym pojęcia, dla nich liczy się wynik, cyferki zapisane przy nazwisku. Mają swoje oczekiwania. Tymczasem zwany „Nonkiem” żużlowiec przez pierwsze lata startów był bardzo nieobliczalny i nierówny. Potrafił zapisać na swoim koncie komplet punktów, by tydzień później być cieniem samego siebie. Mało kto wiedział jednak, że młody zawodnik nie może skupiać się wyłącznie na sportowej rywalizacji, gdyż od śmierci matki w 1958 roku, jest jedynym żywicielem rodziny i musi roztoczyć opiekę nad młodszym rodzeństwem.
– Właściwie do tej pory nie miałem wielkich sukcesów. Wynikało to z różnych przyczyn – tłumaczył dziennikarzowi „Gazety Częstochowskiej” w połowie 1960 roku.
Prawdziwym przełomem okazał się właśnie rok 1960. Idzikowski znalazł się w szerokiej kadrze narodowej, zadebiutował w finale indywidualnych mistrzostw Polski, a poza tym zaczął normować swoją ligową dyspozycję. Początek sezonu 1961 potwierdził rozwój wychowanka Włókniarza. W lidze, nie licząc defektów, tylko raz przeciął linię mety jako ostatni! Nieźle radził sobie również… na arenie międzynarodowej.
Na początku sezonu triumfował w Libercu podczas eliminacji do indywidualnych mistrzostw świata, zaś na drugim stopniu kwalifikacji na torze warszawskiej Skry uplasował się na piątej lokacie. Kto wie czy znów nie uplasowałby się na podium, gdyby nie taktyczne zabiegi kierownictwa reprezentacji, dzięki którym do kolejnego szczebla eliminacji awansowało kilku żużlowców z orłem na plastronie, w tym Idzikowski. Co prawda finał kontynentalny nie poszedł po jego myśli, jednak wszyscy byli przekonani, bo i wszystko na to wskazywało, że wielkie sukcesy, to tylko kwestia czasu…
Po cyklu zawodów na torach zaprzyjaźnionego ZSRR w trzecim kwartale sezonu 1961, częstochowianin wrócił do kraju, gdzie 9 września czekał go turniej w ramach rywalizacji o Złoty Kask, natomiast dzień później biało-zieloni walczyć mieli z Polonią Bydgoszcz. Dziewiąte miejsce w zawodach z cyklu Złotego Kasku ujmy na pewno nie przynosiło. Nic nie zapowiadało tego, co wydarzyć miało się dzień później:
„Pierwszy swój bieg wygrał zdecydowanie, ustanawiając tym najlepszy […] czas dnia […] Prowadził także zdecydowanie w biegu IV. Przy wyjściu z wirażu jego maszyna stanęła „dęba” i jadący tuż za nim Krupiński nie zdążył wyminąć swego kolegi klubowego, wpadając na niego całym rozpędem. Tak doszło do wypadku Idzikowskiego, który natychmiast został przewieziony do szpitala […]” – relacjonował dziennikarz „Gazety Częstochowskiej”.
Dalsza część relacji nie sugerowała w najmniejszym stopniu faktycznego stanu rzeczy: „W nadchodzącą niedzielę Włókniarz spotka się na własnym torze z aktualnym mistrzem Polski – Stalą Rzeszów […] nasi chłopcy mają szansę dokonania wielkiej sztuki, która dotychczas nie udała się nikomu – pokonania Stali. O ile oczywiście będzie mógł startować Idzikowski”. Tymczasem Idzikowski w wyniku obrażeń zmarł pięć dni później, 15 września 1961 roku.
– Sama ceremonia pogrzebowa zgromadziła tysiące osób. Na trumnie zawodnika spoczął kask, który Marian Kaznowski otrzymał w 1950 roku po spotkaniu międzypaństwowym z reprezentacją Czechosłowacji od Hugo Rosaka. Podobno wcześniej należał do jednego z mistrzów świata – wspominał Marek Cieślak, na łamach książki niżej podpisanego „Memoriał Bronisława Idzikowskiego i Marka Czernego”.
Długie sześć lat czekano na to, by uczcić pamięć zmarłego 25-latka. Oczywiście pamiętano o nim (krótko po śmierci grób częstochowianina na cmentarzu świętego Rocha odwiedziła delegacja reprezentacji ZSRR z Igorem Plechanowem), jednak zawirowania wokół klubu i zmiana jego organizacji, nie sprzyjały uczczenia pamięci zmarłego zawodnika w sposób najlepszy z możliwych, a więc wzorowanych na corocznym Memoriale Alfreda Smoczyka zawodach. Wreszcie ze strony redakcji „Gazety Częstochowskiej” padła idea organizacji turnieju memoriałowego. Spotkała się ona z niezwykle pozytywną reakcją kibiców, którzy sami zgłaszali się do pomocy! Klub, widząc ogromną społeczną potrzebę takiej imprezy, pomysł zaakceptował, a po wyrażeniu zgody przez żużlową centralę sprawnie i szybko zorganizowano I Memoriał Bronisława Idzikowskiego.
Zawody rozegrano w nieco zapomnianej już i zarazem specyficznej formule biegowej dla trzynastu zawodników. Wygrał je tarnowianin, Zygmunt Pytko, na drugim miejscu uplasował się przedstawiciel gospodarzy, Stanisław Rurarz, zaś najniższy stopień podium zajął Antoni Woryna. Warto również podkreślić, że podczas turnieju licencję uzyskał Marek Cieślak, natomiast funkcję spikera zawodów pełnił legendarny dzisiaj Jan Ciszewski.
Turniej memoriałowy stał się sportową tradycją, a kilka lat później, niestety, poszerzono jego nazwę o imię i nazwisko Marka Czernego. Przez kilka dekad impreza przeżywała lepsze i gorsze momenty. Wpływ miała na to sytuacja polityczna, gospodarcza, a także sportowa Włókniarza. Nie zawsze działacze podchodzili do tych zawodów z pełną powagą, traktując je jak przykry obowiązek. Ważne jednak, że zarówno o Bronisławie Idzikowskim jak i Marku Czernym pamiętają częstochowianie. Ich imionami nazwano ulice i ronda, tradycja turnieju memoriałowego także jest kontynuowana. Wydaje się, że Idzikowski na zawsze pozostanie w świadomości częstochowian. Nie tylko tych, którzy interesują się żużlem. I bardzo dobrze.
źródło: inf. własna